Inwazyjne gatunki obce
Dzisiaj chciałabym poruszyć temat, który zawsze budzi dość duże emocje i jest związany z wieloma nieporozumieniami. Jest to zagadnienie na tyle szerokie, że nie mam ani możliwości, ani ambicji, żeby wyczerpująco opowiedzieć o nim w tym jednym poście. Chciałabym poruszyć kilka wybranych kwestii, a żeby było nieco przejrzyściej i wygodniej dla mnie i dla Was, zrobię to w punktach.
Tematem są inwazyjne gatunki obce.
• Na początek wyjaśnienie pojęć. „Gatunek inwazyjny” może być rozumiany na kilka sposobów i to ważne, żeby wiedzieć, o którym z nich w danym momencie mówimy. W tym poście chodzi mi o gatunki, które przybyły na dany teren za sprawą człowieka – przywiezione czy to celowo, czy to przypadkowo, po czym „uciekły” do środowiska naturalnego i zaczęły powodować problemy dla rodzimej przyrody. Ponieważ ten blog jest w realiach polskich, to mam na myśli gatunki obce w Polsce (bo trzeba pamiętać, że np. nasz rodzimy szpak w Ameryce Północnej jest gatunkiem obcym, więc kiedy mówimy o tym, że gatunek jest obcy, trzeba jeszcze określić, na jakim obszarze). Po bardziej dokładne definicje odsyłam Was w bardziej specjalistyczne miejsca, np. do bazy gatunków obcych prowadzonej przez IOP PAN.
W poście nie chodzi natomiast o gatunki rodzime, które z jakichś przyczyn zaczęły mocno zwiększać swoją liczebność. Nie piszę też o gatunkach, które przybyły do nas z innych obszarów, ale bez bezpośredniego udziału człowieka, czyli przeniesienia na dużą odległość czy przez trudną do przebycia barierę geograficzną. Nie mam też na myśli ptaków, którym co jakiś czas zdarzają się sezonowe wędrówki w liczebności niespotykanej w innych latach, i które również nazywane są „inwazjami” – być może pamiętacie „nalot” czeczotek pewnej zimy, kiedy te sympatyczne małe ptaszki niemalże wyskakiwały ptasiarzom z lodówki – to ich mój post nie dotyczy:)
• Gatunki inwazyjne są wymieniane wśród największych problemów zagrażających obecnie bioróżnorodności. Naukowcy ostrzegają przed nimi, badają ich wpływ i szukają sposobów ich zwalczania. To zwalczanie jest chyba takim największym punktem zapalnym. Pod pojęciem gatunku inwazyjnego kryją się niejednokrotnie ładne, ozdobne i nektarodajne rośliny albo sympatyczne, często inteligentne zwierzęta. Z jednej strony jesteśmy uczeni szacunku do przyrody, niezrywania kwiatów bez potrzeby, niewycinania drzew, niekrzywdzenia zwierząt. A z drugiej – nagle się okazuje, że wobec pewnych gatunków mamy robić wręcz odwrotnie: wyrywać, wycinać, zabijać. To budzi opór, i ja go w zupełności rozumiem. Niestety, żaden opór nie zmieni tego, że gatunki inwazyjne są groźne. Oczywiście nie jest to ich wina. To, że norka amerykańska, nawłoć kanadyjska albo aleksandretta obrożna znalazły się w Polsce na wolności, jest winą ludzi, którzy je (lub ich przodków, czasami wiele pokoleń wstecz) sprowadzili w zupełnie obce miejsce na Ziemi i uwolnili tu do środowiska. Jednak to w żaden sposób nie zmienia faktu, że obecnie te gatunki te zagrażają innym. To jest wybór w stylu „życie norki amerykańskiej albo życie pisklaków w kolonii lęgowej siewek”, „życie aleksandretty obrożnej albo kolonii nietoperzy”, „życie nawłoci kanadyjskiej albo życie wielu gatunków roślin oraz związanych z nimi gatunków zwierząt”. Czasem możliwy jest kompromis – jeśli ktoś zareagowałby na pierwszy lęg aleksandrett obrożnych w Nysie odpowiednio wcześnie, to może udałoby się wyłapać całą rodzinkę i zapewnić im przeżycie reszty swoich dni w niewoli, ratując tym samym i papugi, i zwierzęta, którym owe papugi już by nie zagrażały. Istnieją azyle dla egzotycznych gadów, które bywają wypuszczane do środowiska przez nierozsądnych właścicieli. Niestety, miejsc, w których można by umieścić przedstawicieli inwazyjnych gatunków, jest mało, o wiele mniej niż zwierząt, które należałoby tam umieścić.
• Gatunki inwazyjne zagrażają gatunkom rodzimym na różne sposoby. Czasem – jak w przypadku wspomnianych norek czy aleksandrett – wpływ jest łatwy do dostrzeżenia, bo przedstawiciele gatunku inwazyjnego po prostu zabijają przedstawicieli innych gatunków, zajmują ich miejsca gniazdowania, odganiają od pokarmu czy – w przypadku roślin – są lepszymi konkurentami i wypierają z dotychczasowych siedlisk. Jest jednak wiele rodzajów oddziaływania bardziej subtelnych, trudniejszych do zauważenia. Konkurencja o zasoby nie musi prowadzić do nagłego wyparcia innych gatunków, ale może osłabić populację i uczynić ją bardziej podatną na inne zagrożenia. Nowy przybysz może być nosicielem patogenów, które dla niego nie są groźne, a dla rodzimych gatunków okazują się zabójcze. Roślina może być trująca czy z innego powodu niezdatna do użytku dla rodzimych organizmów. Do tego każdy gatunek w środowisku jest poddawany wielu różnym presjom i zagrożeniom. Zawsze tak było, nawet przed pojawieniem się ludzi na Ziemi – wtedy były to choroby, drapieżniki, brak pokarmu, klęski naturalne i mnóstwo innych rzeczy. Obecnie do tych „naturalnych” zagrożeń doszły czynniki zależne od człowieka. Gatunki inwazyjne są jednym z nich (tak, tak, to my, ludzie, jesteśmy w pełni za nie odpowiedzialni, tak samo jak za betonowanie miast, wycinkę drzew czy używanie pestycydów na polach uprawnych!). Dany gatunek może się bronić przed tą mieszanką niekorzystnych czynników i trwać dalej, ale jeśli spadnie na niego za dużo, to jego liczebność zacznie spadać, w najgorszym razie – aż do wyginięcia. Zazwyczaj gatunek nie ginie z powodu jednego jedynego czynnika. Może być tak, że da się zidentyfikować, co w największym stopniu było odpowiedzialne za jego smutny koniec, albo co było „gwoździem do trumny” – tym, który przeważył szalę. Ale czasem nie da się uszeregować szkodliwych czynników wedle wagi. Często spotykam się w dyskusjach o gatunkach inwazyjnych z przywoływaniem stu innych zagrożeń dla przyrody, co ma być argumentem na zasadzie „odczepcie się od gatunków inwazyjnych, bo to nie przez nie bioróżnorodność spada”. Otóż, przez nie też. Nie tylko, ale między innymi. I obecność innych zagrożeń świadczy tylko o tym, że problem jest poważny, bo rodzime gatunki mają już wystarczająco dużo na głowie, i kolejnego obciążenia mogą w końcu nie znieść.
• Inwazyjne gatunki roślin miododajnych są o tyle „podstępnym” zagadnieniem, że na pierwszy rzut oka są pożyteczne dla zapylaczy. A zapylacze są grupą nie tylko ważną i potrzebną, ale też wiele z nich zmniejsza w ostatnim czasie swoją liczebność, więc (słusznie) czujemy, że powinniśmy się o nie troszczyć. Kiedy widzimy pod koniec lata łany nawłoci wręcz oblepione pszczołami, myślimy – może ona nie jest taka zła? Może jej obecność w środowisku jest pożądana? Myśląc w ten sposób, nie zwracamy uwagi na dwie rzeczy – po pierwsze, jak wygląda ten łan nawłoci wiosną czy wczesnym latem? Wtedy ta roślina nie kwitnie, a inne gatunki nie przebiją się przez zwarty łan na etapie „pełnowymiarowej inwazji”. Pszczoły nie zaczekają kilku miesięcy, ani nawet kilku tygodni, żeby się najeść. Jeśli w okolicy będzie tylko nawłoć – nie będzie pszczół. Drugim problemem jest to, jakie gatunki pszczół korzystają z nawłoci. Zobaczymy na niej głównie generalistów pokarmowych – takich jak pszczołę miodną czy trzmiele. Specjaliści (i to nie wszyscy) mogą przylecieć napić się nektaru, ale żeby założyć gniazdo i się rozmnożyć, wyspecjalizowane gatunki pszczół potrzebują pyłku z konkretnych roślin pokarmowych. Nie znajdą ich w łanie nawłoci i nie są w stanie przestawić się na jej pyłek.
• Spotykam się niejednokrotnie ze stwierdzeniem, że powinniśmy przestać zwalczać inwazyjne gatunki i w obliczu zmian klimatu i spadku bioróżnorodności uznać je za „godnych następców” dla ustępujących rzadkich i wrażliwych rodzimych gatunków. Niestety nie mogę się z tym zgodzić. Jak na razie jeszcze mamy gatunki rodzime. Jeszcze za wcześnie stawiać na nich kreskę. A zgadzanie się na gatunki obce i inwazyjne i ich promowanie jest takim właśnie stawianiem kreski. „Dzięki” gatunkom inwazyjnym te rodzime będą wymierać jeszcze szybciej, więc będzie to taka samospełniająca się przepowiednia. A gatunki zmniejszające liczebność i ginące będą ciągnąć za sobą kolejne, bo przyroda jest siecią powiązań.
• Nie każdy gatunek obcy jest inwazyjny. W naszych domach, ogrodach, na polach uprawnych… jest mnóstwo gatunków obcych. Co ważne – ponieważ o tym, czy gatunek jest rodzimy, czy nie, decyduje pochodzenie, to gatunek obcy nie stanie się rodzimy za dziesięć, sto ani tysiąc lat. Możemy co najwyżej zmienić jego status, jeśli nowsze badania pokażą, że wbrew temu co wcześniej sądziliśmy, gatunek nie został sprowadzony przez człowieka, ale zawędrował o własnych siłach z innych miejsc swojego naturalnego występowania. Tylko mała część gatunków obcych ucieka do środowiska, spośród nich część się tam zadomawia i staje się inwazyjna. Niestety, nie jesteśmy za bardzo w stanie przewidzieć, jaki gatunek stanie się tym inwazyjnym. Nawet jeśli w tej chwili jest obecny w środowisku i nie wydaje się być groźny, nie oznacza, że w przyszłości takim się nie stanie. Oczywiście im dłużej jest z nami, tym mniejsza szansa, że nagle okaże się, że coś złego się stanie – dlatego archeofity, rośliny przybyłe do nas przed odkryciem Ameryki przez Kolumba, takie jak maki czy chabry bławatki, są zwykle traktowane „na równi” z rodzimymi. Ale im krócej gatunek z nami jest, tym bardziej powinniśmy być ostrożni. A jeśli go jeszcze z nami nie ma, to go nie sprowadzajmy. To proszenie się o kłopoty i rosyjska ruletka – może wszystko będzie dobrze… a może jednak nie. A problem w tym, że w momencie, kiedy gatunek już ujawni swoją inwazyjną naturę, to bardzo trudno go zwalczyć. Im wcześniejszy etap inwazji, tym większe szanse na sukces, a najłatwiej i najtaniej jest go po prostu nie sprowadzać.
I niech to będzie puenta tego wpisu, żeby zastępować gatunki obce rodzimymi tam, gdzie się tylko da. To świetny sposób, żeby choć trochę uniknąć tych wszystkich niefajnych dylematów, o których pisałam na początku – czy zabić gatunek inwazyjny, czy pozwolić mu zabijać rodzime gatunki. Inwazyjność i obcość nie jest właściwością gatunku – każdy gatunek (no, poza hodowlanymi) ma jakąś ojczyznę, gdzie występuje dziko, tam jest jego miejsce i tam powinno się go chronić.

Do tego wpisu zmotywowały mnie pewne treści, które pojawiły się niedawno na Facebooku. Niektórzy Czytelnicy pewnie domyślą się, co to były za treści Natomiast nie odwołuję się bezpośrednio do niczyich wypowiedzi, bo zależało mi nie tyle na tym, żeby z kimś polemizować i się kłócić, ale żeby przedstawić punkt widzenia, który – w mojej opinii – jest słuszny z punktu widzenia ochrony przyrody.
Wpis ukazał się pierwotnie na stronie Pod kreską, prowadzonej przez dr Justynę Kierat (tutaj). Posty z fb nie są recenzowane, stanowią swego rodzaju archiwum informacji z ulotnego środowiska mediów społecznościowych.
Dr Justyna Kierat – biolog, edukatorka i ilustratorka przyrodnicza. Naukowo interesuje się dzikimi pszczołami, które bada m.in. w Instytucie Botaniki Uniwersytetu Jagiellońskiego i w Kampinoskim Parku Narodowym. Prowadzi popularnonaukowe blogi: Pod Kreską oraz Żołna na łowach.